Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/50

Ta strona została przepisana.

ka i jednego z przyjaciół — lekarzy wyjechał z Warszawy w oznaczonym przez komunikat kierunku. Ostatnią miejscowością w tej stronie, do której docierała jeszcze linja kolejowa, były Węgary, w czystem polu zabłąkana stacyjka. Tu wysiadłszy z pociągu trzej podróżnicy znaleźli się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Jak informował „kierownik ruchu“, zwykły, szary budnik — najbliższa wieś, skąd można było dostać furmankę, była oddalona o dwie opętane mile. Nie pozostawało nic innego jak pójść tam na piechtę. Na szczęście dzień był słoneczny i ciepły, a rozmyte przez wiosenne dżdże drogi podeschly w mierze wystarczającej.
Po czterech godzinach stanęli w Małych Pieckach, cichej, zarytej pomiędzy lasy i wądoły wioszczynie. Tu przenocowali, a nazajutrz o świcie wynająwszy furę, rozpoczęli bezpośrednie poszukiwania. Dr. Będziński zbrojny w mapę, kompas, sekstans i inne przyrządy orjentacyjne niby jakiś kapitan statku kierował ekspedycją z „kozła“ obok woźnicy. Chłopina był trochę zdziwiony tą jazdą na chybił trafił, jak mu się zdawało, tem kluczeniem na wszystkie strony, ale powolny dziwactwu panów z miasta skierowywał konięta to w prawo, to w lewo, wjeżdżał w lasy, „brał“ na przełaj bezdroża,