przebierał się gwałtem przez chaszcze, zawracał, wykręcał okrążał „dryfował“... Aż wyłoniwszy się pod wieczór z jakiegoś gęstego jak szczeć boru, wbił siwe oczy w pustą przestrzeń rozciągającą się teraz przed wozem hen po krańce widnokręgu i nagle przeżegnał się.
Chryste Panie — rzekł, wskazując biczyskiem jakiś daleki, ciemny punkt na horyzoncie. — Taż my, proszę łaski panów, gdzieś podle Bańkowej Woli.
— Znacie to miejsce? — zapytał Będziński.
— A juści, znam. Zatracona to Wola. Ja tam z panami nie pojadę.
— A to dlaczego?
— Tam cosik od lat „zawadza“.
Będziński uśmiechnął się zadowolony.
— Mam wrażenie — objaśnił kolegę-lekarza, — że nareszcie znaleźliśmy to, czego szukamy. Przyrządy stwierdzają tożsamość miejsca. Za pół godziny będziemy u celu.
— Ja tam nie pojadę — oponował chłopek.
— Nie bądźcie dzieckiem, panie Mateuszu! Podwieziecie nas na kilometr od tego miejsca i zaczekacie.
Ale p. Mateusz uparł się i na trzecim ki-
Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/51
Ta strona została przepisana.