W pośrodku izby stoi on — mąż, kochanek i ojciec. Stoi i patrzy na zwłoki u swych stóp — na grzeszne, cudne, sine usta i parę jasnych jak pszenica w polu warkoczy. Taki to koniec ich kochania...
Schyla się i siekierą odbija deski podłogi. Pod podłogą dół czarny, jak grób. Spycha weń ciało na wieczny spoczynek. A potem z siekierą na plecach wychodzi w świat z przeklętego domu...
Wnętrze zasnuło się strzępami mgławic, zakłębiło od skrętów plazmy. Powoli tajemnicza substancja odwołana wolą śpiącego wróciła posłusznie do ciała i wśliznęła się jak wąż w macierzyste podglebie. Gniewosz westchnął i obudził się.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dr. Będziński nie odrazu wrócił do Warszawy. Nazajutrz po rewelacyjnej nocy pozostawiwszy na miejscu swych towarzyszy, kazał się zawieźć Mateuszowi do stacji kolejowej na Węgarach. Tu kupił bilet do Borchowic i po dwóch godzinach jazdy znalazł się w nędznej, zapadłej mieścinie oddalonej od Bańkowej Woli, o mil kilkanaście. Tu po upływie kilku już minut udało mu się zwerbować niejakiego Zbychonia, wyrobni-