szcze wypić? — przerwała kłopotliwe milczenie i podeszła do kredensu.
— Ten satyr wciąż tak samo się śmieje — usłyszała za sobą głos jego równy, senny, jakby nagle zautomatyzowany.
Zadrżała i wypuściła z rąk butelkę. Brzękło szkło i szlachetny trunek rozlał się pomarańczowo-brunatną wstęgą po dywanie.
— Co pan powiedział?
— Ten satyr wciąż tak samo się śmieje — powtórzył jak automat wpatrzony w wizerunek greckiego półbożka na jednem ze skrzydeł kredensu.
— Czy pan wie, co pan powiedział, panie Janku?
Zapytał ją niemo oczyma.
— Powtórzył pan dwukrotnie uwagę, którą zawsze robił mój mąż, ilekroć spojrzał na ten reljef. Słowo w słowo. Czy nie dziwne?
Gniewosz ożywił się. Jakby odskoczył w nim zamknięty dotychczas zatrzask, odwinęła się skręcona sprężyna. Objął wnętrze rzewnem spojrzeniem.
— Tak mi tu dobrze u pani, pani Krystyno, tak dobrze. Jak u siebie w domu. Jakgdybym tu mieszkał oddawna. Jakgdyby to był mój dom, nasz dom, pani Krystyno.
Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/82
Ta strona została przepisana.