Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/83

Ta strona została przepisana.

Wobec tego nie puszczę pana stąd jeszcze. Może przejdziemy do salonu. Każę Marjannie przynieść wina z piwnicy.
Zadzwoniła na sługę i wydała dyspozycję. Potem oboje wziąwszy się pod ręce jak para dobrych, starych przyjaciół, przeszli do sąsiedniego pokoju.
Dochodziła siódma. Przez okna wsączały się z ogrodu wonie jaśminów i bzów, wcedzała wieczorna piosenka świerszczy. Pokój pławił się w słonecznej kąpieli. Czerwień ściekała ze ścian, z luster, żarzyła się w kryształach, krwawiła na fotelach. Wnętrze było wielką symfonją zbudowaną na purpurze i zlocie.
Oślepiony blaskiem Gniewosz przystanął na progu.
— Złota topiel — rzekł, mrużąc oczy. — Co za pyszny zachód słońca!
Powoli oczy jego oswoiły się z orgją światła. Rozejrzał się uważnie.
— Nie brak niczego — zaczął po chwili jak przez sen. — Wszystko tak samo.
— A gdzie szafka bibljoteczna? — zapytał nagle. — Szafka oszklona z zieloną firanką? Stała tu pod oknem.
Krystyna patrzyła na niego niemal przerażona.
— Stała tu rzeczywiście do niedawna —