odchodzącego słońca. Na niebie paliła się wieczorna zorza, do pokoju wlewał się zmrok. Gdzieś w krzewach jaśminu załkał pierwszy słowik...
W milczeniu zeszli do ogrodu. Wszystko zdało się cudownem powtórzeniem czegoś, co było przed laty, każdy krok na krętych wijących się ścieżkach, pomiędzy klombami echem dalekiej, w przeszłości przechadzki. Tak doszli do altany. Tu wyznał jej swą miłość. Bez słowa podała mu swe słodkie usta i nie broniła przed pieszczotą warg swych piersi. Gdy wychodzili z chłodnika, była już gwiaździsta noc. Bocznemi drzwiami od ogrodu weszli do wnętrza willi.
— Do Będzińskiego już nie wrócisz — powiedziała stanowczo. — Zostaniesz u mnie, a jutro rano wyjeżdżamy zagranicę.
— Najdroższa — oponował słabo, nie chcę ci być ciężarem. Jestem człowiekiem bez stanowiska.
Przerwała mu niecierpliwie:
— Ależ to wszystko — to drobiazgi wobec naszej miłości. O środki materjalne nie potrzebujesz się troszczyć. Mam majątek. Zresztą uzupełnisz swe wykształcenie zagranicą i po kilku latach wybierzesz sobie zawód. Teraz rzeczą dla nas najważniejszą wyjechać stąd jak najprędzej.
Strona:Stefan Grabiński - Wyspa Itongo.djvu/87
Ta strona została przepisana.