Jak narciarz, który zawisa nad stokiem
u szczytu, zanim spłynie długo, płasko,
w niedotykalny cel — przestwór go chłonie,
śniegu strunami sunący naprzeciw,
smagając ciszą, widną pustką blasków
(płótno rozpięte zbyt czujnie, by przetrwać};
poczem zerwane ramy: malowidło,
narysowane kredą i kobaltem,
smugami wukos krajane śniademi,
wypukle ku źrenicy kotłowiskiem
czarno-zielonem okapuje, złocąc
boleścią twarze, obrane ze skóry;
podobnie zenit snu, gdy padasz martwy.
Harmonjo! — budzisz się ku ślepej jawie,
niechętnie kontur wydzielając ciała,
kreśląca palcem, odłamanym szaro,
linje napozór ostre (których niema),
by runąć w lustro, w chlupot triumfalny;
okaleczałą wyłamujesz wargę,
rąbek posągu, a on gada obco.
Powracać dokąd? Nieswojemi dłońmi
jak kształt wyciosać, by trwał podobłoczny,