uchwytny jak melodja na krawędzi
czystości? Drapiąc paznokciami mury,
otynkowane tęczą, z piór i szczebli
wybudowano ciało, żłopiesz, jęcząc.
Niewiedzieć jaka twarz, to tylko Maska,
z tysięcy oblicz przemieszana w całość,
tak przeraźliwie ułamkową w stopie,
jak płocha woda. Ku czemu odrywasz
usta, napchane gładkością, po skórze
błądzące słono, po stromym marmurze?
Chrupiące kolan kolumny, ramiona
odrąbywane toporem zachwytu,
tułowia przygwożdżone, trące płasko
piersi o piersi, by zrodzić potwora.
Tak Venus wschodzi, ze śliny złączonej
w pianie i w locie, puginałem drwiącym
przeszywa. Oto zabójcza prostota,
muzyka, która plwa, niesfałszowana,
nareszcie z wzniosłych ciał zlepiona Muza,
pod bielą spazmu niezaspokajalna
doskonałości żądza, śmierć przeźrocza.
Jesienną słychać piszczałkę, Harmonjo,
wilgotne rzęsy, wywinięte z rtęci,
lustrzaną rosą skraplają murawę,
która rozpływa się obłocznie w zenit,
w oko, wyżarte ulewą pogodną.