Strona:Stefan Napierski-Ziemia, siostra daleka.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

z sztywnej, lśniącej, tłoczonej tektury, który zajął zabity kąt, twierdząc, twierdząc uporczywie, że jest to wszystko, — ani z sobą; zmusza cię, przypochlebny i obojętny, abyś utrzymywał to samo, byś za nim powtarzał, szarą eminencją. Nie cofnie się; stoi, głaz galaktyczny, kamień graniczny przeszłości, której jest jedynym gwarantem: strażnik przy moście zwodzonym, co opadł z hukiem, ledwo przepuściwszy w zmroku siwym szalem powiewający dyliżans, którym do Szafhuzy jechał głupio szczęśliwy Edward Odyniec. Choćbyś patrzał w bure i zielone fale, dojrzysz na dnie zawsze trochę białego prochu. Każdy gest twój powraca, jak kamień, wyrzucony na powierzchnię prądem mocniejszym od dłoni widma; od tchnienia warg rozchylonych, składających się do krzyku: «aa!» — który przetrwa stulecia — pielgrzyma na Czatyrdahu; od podmuchu na pustyni etjopskiej, wysmażonej upalnie, spieczonej, jak usta w bezsenną noc, jak język szczypany alkoholem, jak harfa Samumu pod żelaznym palcem Gabryjela; na pustyni, skąd wracał, by umrzeć, by może zmartwychwstać, któż-że to, któż? — nie, nie ty sam — lecz on, kuszony iluminant, który wybrał, z trzosem, obładowanym złotem, co opadał mu w pasie, wżerając się w lędźwia, jak kolczuga, jak włosiennica, jak nóż, gwałcący rzezańców dla chóru ostrzejszego od kryształu watykańskiej kaplicy, czystszego, niż wargi luny, odbite w studni, niż śmierć samobójcy; z trzosem, który,

47