By zaistniało, gdy my tylko żyjem,
i zawadzamy mu w istnieniu czystem,
słuchając szmeru liści, co liść szepce?
Wysłuchujący czegóż? Mroku serca!
Brzmienia, co nie jest jego: my go tworzym,
jak wosk lepiony ciepłem wnętrzem dłoni,
i kształtujemy próżnię, co w nas mieszka,
cierpliwie kształt tej pustki urabiamy
i udajemy, że jest rzeczywista!
Ach, kogóż zwieść nam? kto też nam uwierzy,
niedokończonym i w połowie drogi
pozostawionym sobie, tylko sobie?
Jeszcze mocujem się z sobą. Dźwigamy
aż ponad głowę tę kopułę dźwięków,
która ma przetrwać, wtedy się nie zwalić,
kiedy oddawna odpoczniemy prochem;
która ma wzbić się w zenit, jako płomień,
ów, co z otchłani niesie potępieńca
w gwiazdy, w ich uśmiech błogo-obojętny.
O, żalu, jak im sprostać? jak pochwalić
świat, który chwały dla siebie nie żąda?
jak przetrwać? i miłować? i nie umrzeć?
Nie wiesz; nie wiedział nikt; każdy próbował:
do progu z trudem docierał; dotarłszy,
stawał szczęśliwy.
I tam marł posągiem.
I spłyniemy po wieków wiek na falach niepamięci,