Dzieci tam się taplają (o, wieczorze świetlisty na niwach gęstych od mokrej zieleni!),
A matki wystają na brzegu, jak gęsi opasłe w różowych sukniach.
Życie jest wszędzie zwykłe, nie dla poetów dla proletarjuszy, którzy się buntują,
Tylko grają tutaj dzwony, a inne wtórują, zaśniedziałe:
Srebrne pozytywki, przedzierające zgrzybiały mech wieków.
W hoteliku tak wąskie są schody, że niepodobna się wyminąć;
Kobieta o stopach olbrzymich stawia nogi jak krowa:
Przystaje na piętrze, abyś wspiąć się mógł, zadyszany;
Czujesz ciepły odór przez suknię przewiewną, pot pachwin.
Piszę te słowa na papierze kupionym naprzeciwko katedry
św. Eljasza.
W pokoju nagórze szafa wypaczona stoi, oparta o zdartą tapetę,
Nie domyka się, podobnie jak ostryga: jak drzwi, w których zazgrzytał klucz:
W tym kraju — twierdzą obłudni apostołowie prosperity — nie znają złodziejów:
Zamiast „Strzeż się kieszonkowców!“ umieszczają napis „Pijcie kakao Van - Hutten!“ i „Płóczcie usta odolem!“
W tym kraju nie smagają więźniów kocią łapą jak w znanej z sadyzmu Anglji,
Nie wlewają moczu do ust, szpilkami nie dźgają pod paznokcie, nie biją prętem żelaznym otulonych w mokre prześcieradło.