Pijesz ze studni w Tower wodę przeźroczą,
W przełyku zimny kolec kryształu.
Źrenice mętne oglądasz w zroszonym kroplami kubku.
Który z cembrowiny zwisa na srebrnym łańcuszku.
Na lewo od Beauchamp — tower grają game’y.
W ceglanym domku dozorcy kwiatki w oknach uchylonych.
I muślinowe powiewają firanki.
Wtedy wspominam ciebie, ironiczny desperacie,
Lektorze podstarzałych księżniczek, gruźliku.
Krew wyrzucający pod gwiazdy w zimową noc,
Który z westchnieniem ulgi ułożyłeś się we fraku do trumny,
Zbyt ludzki, wielkość wyszydzający. jej jednej spragniony, wybladły czuwaniem Laforgue’u!
Podoficerowie w szkockich wstążkach na czapach
I w buciorach, które przymuszają do stąpania twardo i rytmicznie.
Dźwigają skrzynie z wysiłkiem. Nabrzmiały żyły na przegubach,
I włosy blond na kosmatych ramionach mokre są od potu.
Chociaż w czerwonym mundurze J. K. M., białym pasie i futrzanej czapie, opadającej na oczy,
Młody chłopak o naiwnie zadartym nosku,
Z metalowym łańcuszkiem, podpiętym przepisowo między podbródkiem a wargą,
Wedle regulaminu odmierza równo krok, przytupując raźno i z honorem,
Wiele widzi się wokół twarzy wybladłych, źrenic płonących.
Ziemiste są policzki, a jamy oczu zapadłe w zaciętej ponuro nędzy.