Ramiona w chmurach poszukują ziemi.
A ta się pieni gniewem i wystrzela
Łagodną trawy świeżością, jak dymem.
We snach błądzący... Czy gałąź mnie zbawi,
Listek w dygocie, choć cień jego drobny?
Powierzchnio zmienna, jak głęboko łowisz
Źrenice zapatrzone w swe odbicie.
Więzień samego siebie! jak odnaleźć
Zaklęcie, które przywróci wam ciało?
A tam jest wolny przestwór, nas wyzbyty.
Jak oczodoły puste, i gardzący
Wszystkiem, co jeszcze śmiertelne: zielenią,
Która co wiosnę formuje się gorzko,
By ku zagładzie udręczać się pełni;
Wioską nad wodą: i ta jest umowna;
Wiatrem, marszczącym jeziorniane smugi;
I nawet strugą, tonąca w kolorach
Wielokształtnego nieba: jego niema.
A cóż o deszczu rzec? Poszmer szarawy.
Pieściwą lirę bezcielesnej toni
My jeno słyszym czujnie, jak padanie
Kroplami godzin w wydrążone ucho.
Niby na brzegu muszla, która pragnie.
Aby Ocean istniał. Kto wie o nim?
Tam trwa godzina i jest nieruchoma.
Co sprawdzi wonie, powiedz? Czyj wytropi
Węch przesączanie się zapachów płynnych,
Perfumy rozpylonej snu, chaosu kwiatów.
Jeśli wynikły z gleby niepojętej?
Strona:Stefan Napierski - Elegje.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.
CZYŚCIEC