W liściach wiąże się ranek zarysem westchnienia,
Który strugom dowodzi mgiełką ich istnienia.
Z obłoków łowi oczy, martwo rozchylone,
Gałęzie gięte wodą, odbiciem zjaśnione,
Poczem w czeluść różaną, światłem rozśnieżoną,
Opadają łodygi na śmierć wyznaczoną.
Powierzchnię toni wiatry gdy wyjące wzburzą,
Słońce rozkwita nagle płomienistą różą,
Jak tętno, które sączy zblakłej krwi ostatki,
Błamy wód zasnuwają purpurowe płatki.
Opada czerń wypukła, a zieloność siwa
W grozie ku księżycowi samotnie podpływa,
Ugóry wytężona trwa w zmiennym kołysie,
Jak Bóg, któremu wszechświat po raz pierwszy śni się.
Poczem rozpęka fala; tak senna źrenica
Łamie horyzont, który blaskiem ją zachwyca,
Przestrzeń pustynną zwiera w niebotyczne kręgi,
Punkt światła, do okropnej rozrosły potęgi,
Linją, co biegnie w czeluść z oka wystrzelona,
Okala przestwór: zanim krąg więziony skona.
O, nieistnienia prawo! Bieli! Światło czyste,
W bezkres, znikąd i w nigdzie, dla siebie rozprysłe,
Które ogląda ślad swój, jak odrębną strzałę,
Co bezcielesnem w pustkę posuwa się ciałem;
Zawieszona dygoce i przez wieczność zwleka,
Aż pchnie ją, aż odrzuci źrenica człowieka.
O, locie nieruchomyl Cóżże łzy te znaczą,
Gdy spływam. trup spłókany, na szczęśliwym płaczu?