W szarawe dnie jesienne zrudziałe sztachety
Rozszczepiają gałązki, jak sztywne bukiety,
W szyby, które powleka oszroniona rosa,
Konary czarne patrzą o zmierzchu zukosa,
W popiele popielatym jeden liść się żarzy.
— Odchyl palce od źrenic wydrążonej twarzy,
Głuchą na pierś zwieś głowę, by podglądać zbliska:
Widnokrąg drga, jak wrzątkiem przepełniona miska,
Przez szczeliny spękane pianą brudnej fali
Ścieka ruczaj lazuru, rudości i stali.
Tedy bacznie patrz w lustro: gdzie brzegi szaremi
Rozpływa się horyzont spustoszonej ziemi,
A samotność jałowa w zmięte miota chmury
Jęk donośny, jak strzałę na piórach wichury,
By przez krańce zawiędłe, jak tęczy rozpiętej,
Rozdzierać przestwór, schrypłe trącać instrumenty,
Rozrywać krtań: już dławi spazmem i bulgoce.
Jak koryto wpółwyschłe poprzez szkliste noce.
Wtedy znów wzrok oderwij. Niech z tafli korzysta
Porankowa klarowność, obłudna i mglista,
Co, kłamiąc oczom spokój, w pustej rdzawej bramie
Blaskiem liścia martwego czyste skronie łamie,
I z struny świst dobywa, zaledwo muśniętej,
By przywtórzyć szyderstwem wardze sino ściętej.