Przez wrzosowiska jasne, przez polany bure,
Cienie biegną, jak obłok, który goni chmurę.
Przechodzę. Zachłyśnięty ciepłym aromatem,
Szarości wypatruję na złoceniu bladem.
Tam sosny przekreślają stromość nieboskłonu,
Czerniejące zawzięcie, i niewiedzieć komu
Grożące! — tu spod dębu, paproci, olszyny,
Wzbija się głos z kryształu, ostry i jedyny.
Jak do wtóru, składają się me śpiewne wargi,
By niebiosa wieczorne, pełne gwiazd i skargi,
Przedrzeźniać. Są jak trzcina dziurawego fletu,
Który każe mi jęczeć, jakbym był poetą.
Ach! hymn pochwalny wznosić, srogi, nieudolny,
I zakląć w krągłą głoskę wszelki żywioł polny,
A nad dłoń, która drzewa wciąż targa nade mną,
Jak grom złocony, miotać moją skargę ciemną.
Która gościńca równość i pochyłe wrzosy,
Żywicy woń zbyt słodką, ociężałe kłosy,
Przyrówna kręgom chłodu, co nad czołem pała —
Aż przebiegnie nas nicość, jak powrotna fala.