W dzień, przy robocie siedząc, obracamy koło
Niewidzialne, co furczy, zgrzytając z wesołą
Ironją. I tak w dłoni sprawujemy glinę,
Macając kształt palcami; a od tego ginę.
Garniec, toczony szorstko, garnca nienawidzi,
Polewą okrytego, jak przekupni żydzi;
Nim się sformuje, skrzypi i z drugim się wadzi.
Jako żywo, przekupki na targu! Nieradzi
Tej sprzeczce sobowtórów, dźwigamy na szafę,
By je podmuch upalny osuszył, jak rafę.
Posłuchajcie bez trwogi, jak, pękając, szczęka.
Niby wrzący glegoce, gdy dotknie go ręka,
Która go ulepiła wraz z nami pospołu:
Kucharz wie, co w nim tleje, zrodzonym z popiołu.
Ach! ciemno w naszem wnętrzu, w którem wszechświat kipi:
W skorupy wciąż nas tłuką, a przedtem w nas skrzypi
Koło, puszczone w obrót, niewidzialne koła!
Nie święci garnki lepią. Lecz warsztat Anioła
Dźwiga się z piersi ludzkiej i kości gruchoce.
My czeladnicy jeno, a nad kołem Noce
Nieobeszłe, pod gwiazdą, w wirującym szczęku:
Nim odpoczniemy gliną w zmartwychwstałym ręku.