Czarne, długie, żałobne pale
kreślą wymowne kresy,
a już drobne, popielate fale
topią odbite niebiosy.
Zmierzch na zalutowane wargi
sypie się, chłodny popiół;
i to piękno bez dna i te dziwne skargi
próbuję na jawie pokochać.
O, nazwo fiołkowa! splątana z Stendhalem,
Przepajamy cię śmiercią, chłodnym wiosny żalem,
Oglądamy nad wodą, rozpięte srebrzyście,
U kurzu bielejących dróg platanów liście,
Co w otchłań widnokręgu, na pożółkłym stoku,
Kładą cienie ruchome, jak w ślepnącem oku.
Dźwięku, jak ryngraf bity, heroiczne imię,
Któż miłość, zaplątaną w twe zgłoski, rozstrzygnie,
Kiedyż w głuchym, dudniącym od kroków, klasztorze,
Na płycie marmurowej staniesz, czuły boże,
I w burzy kwiatów bzowych, rozszarpując kiście,
Gardziel ptaków przebijesz, piękny rzeczywiście,