nami; pod popielatym obłokiem lipy zielenią się majem, wschodzi jutrzenka nadziei, tramwaje ruszają same, nagle, jak anewryzm. Jesteś zwarjowany globtroter, w kraju nieosiągalnym i nowym: w kraju podsłuchanych rozmów na ulicy, na różowym, jak świeże masło, bruku kojącej pospolitości. To zakwitają kamienie, w żółtych butach świątecznie kroczą gentlemeni, staje się wszystko, co wspominasz.
I inne, jeszcze inne..
W tym ciemniejącym korytarzu szumiący błękitnie jęzor gazu; z poza złoconych wypukle ram — przez wpół-rozwarte ciężko dębowe drzwi — posępne i nastroszone, niedołężnie kładzione, lśniące i kleiste portrety. Poza geridonem i konsolą igła wetknięta w krosna, w kwiaty barbarzyńsko-wschodnie, wpół-wykończone. Ten zegar ze stiuku, gdzie girlandy wieńczą dziewoje o łonach falujących, pamięta oblężenie Paryża. Rachel, w purpurowym płaszczu z włóczki, otyła i przegięta ospale, wygląda w podwórko ku drewnianemu gankowi, wijącemu się, jak zewnętrzna przybudówka, w półkole, gdzie ukazuje się wysoki lokaj o srebrniejących skroniach: na tacy w rękach, obleczonych w bawełniane rękawiczki, rozdygotanych z pośpiechu, widnieją wielkie esy-floresy. Pod kominkiem, udającym