błogością. Wiarołomny, poznałeś iluzoryczność celów; złudę dróg, zarośniętych macierzanką i szałwią. Zabity przez miłość; szczęście — to katastrofa.
Przestałeś czekać Czarta, wzywać Anioła, dotykalnego, jak ogień. Runęły arkady w zaświat śpiewnego obłąkania. Nie chwieje się ołowiana aureola wokół czoła, georginje już nie są krwawemi nimbami męczenników. Nie wcielisz się — rozdwojony na karmień i roślinę — gdy spłoniesz na stosie, jak Shelley.
Patrzysz na sykomory, które zwarzył pomór i żar, rozkładasz dłonie, jakby przebił je sztylet rozkoszy ponad siły, przesłaniasz oczy powiekami zsiniałemi od czuwania. Oczekujesz — zawsze jeszcze — znaku w tym nadmiarze. Wznosisz pomnik na chwałę istnienia, cokół z mgieł, szemrzący, jak nurt, z którego wyłania się Danae, rozkładająca nogi w oczekiwaniu na złoty siew. Nadziemski, bardzo ziemski! sławisz powtarzalność, powstanie z martwych rzeczy, wiatrak sekund; w tobie, wielkim nieznajomym, otulonym złowróżbnie w płaszcz, dzieje planety od nowa biorą początek. Jesteś samotny i silny ponad mleczną kosmogonją, śmierci kradniesz jej kłamstwo. Drapieżnie spragniony wiosny, uśmiechasz się ku szaremu szałowi form!
I w ogromnej kopule ciszy ramieniem smagłem i potężnem chwytasz już dreszcz słów.
Strona:Stefan Napierski - Obrazy z podróży.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.