ruczaj, czytają, czytają księgę przyszłości; opadają powieki ciężkie, jak obłoki, i gwarzymy o rzeczach miłowanych jawnie, bez lęku. Wskrzesiliśmy słowa stare, muskamy je palcami ślepemi, jak tulipany. Och, samotność bezczynna, samotność dionizyjska!
Haarlem, o, moja miła: krokusy, gencjany, tulipany! Przenikamy w przestwór, jak do niebiosów, otwartych poza obłokami, w tę drobną przystań, gdzie kołyszą się żagle, śnieżne i rude, jak na talerzach, lśniących niebieską polewą. Idziemy, we dwoje idziemy, w zawrotną bezcelowość, fantazmaty, zaplątane między ręce drzew, zalęknieni, jak dusze książek, zbuntowani zachwytem, z wierszem zamarłym na wargach, jak zmierzchowy motyl. Upał wypija oczy, olbrzymi prąd natchnienia płynie przez palce, usta rozdziera słodki spazm.
Ludzie uskrzydleni, samotni, jak gwiazda. Przez bezwonne fiołki, liście jesienne koloru słońca, przez żywe cienie i myślące rośliny, — przystajemy na progu nocy. Anioły, które mieszkają na innych globach, strącają jabłka Hesperyd. Spływa ciemny sok muzyki wieczornej. O, pięć złotych zmysłów, rozpostartych, jak struny; o, napięte włókna tajemnicy w szklanej atmosferze snu!
Widzisz, moja miła: niebo pęka gwiazdami, jak rozdęty strąk; okna są od zmierzchu błękitno-okie. Im bliżej ziemi, tem ciemniejszy, tem dziwniejszy sen..