O zmroku, jak nietoperz, trzepocącym, głuchym,
Po złotym nieboskłonie chmur, w eter lecących,
Łażą chwile: nabrzękłe i włochate muchy.
Źrenice wyłupują ostre szklane groty,
A w puste oczodoły, jak strumień posuchy,
Wlewają się źrenice ciemności widzących.
Na ulicach na ulicach niema nigdzie minut,
Przystanęły, jak na straży, ździwione sekundy,
Już nie ruszą się wskazówki, nie runą, nie miną,
U niebiosów wirującej zwieszone rotundy.
O, chwycić cię w miast próżni, gdzie gorejących latarń rząd
Zapala z czarnych placów jasny gwiaździsty romb,
Jak lont,
Zwalić spiętrzoną ciemną głąb.
I niema cię w ludnym teatrze. Wśród fraków śmiertelnych i lóż.
Gdy kurtyna z szelestem w sztuczny zenit wzlata,
Już w mózgu srebrny gorzki nóż
Czujesz? Słyszysz?! Huczącą w czaszce pustkę świata.