Do kąpiel nie pojedziemy już nigdy, panie Józefie!
Nie wyjdzie z lipowej alei rumiany Albin
w tabaczkowym surducie, w złotą stukając tabakierkę
pulchniutkiemi palcami, szarego nie uchyli kapelusza,
nie uśmiechnie się łzawo, nie ukłoni...
Ani Baltazar stateczny, medyk w zapadłem miasteczku,
przedwcześnie wyłysiały, nie zagra w oknie otwartem,
gdy księżyc staje na niebie, sentymentalnego walca...
Ni Jordan z sercem rozdartem nie powionie batystową chusteczką,
skropioną łzami na balu, amant nieszczęsnej Ludmiły,
nie powie z zagryzioną wargą: „ach, jaki bal wspaniały!“...
Nawet cię Longin nie wspomni, o karjerze rojący, fortunie,
o pańskich cugach, stangrecie, o hrabiowskiej koronie dziedziczki,
a teraz suche kartofle zakrapiający siwuchą
w krzywej karczmie u żyda, z cerami na łokciach:
„Tyle zostało z młodości, z uporu, z marzeń przepadłych“...
W grodetiurowej sukni nadchodzi czarna dama,
wodząc pieska za sobą, a ty, o, panie Józefie,
długo ją śledzisz, w jodłach zanikającą,
które tak szumią, jak niegdyś, za farą, w Żytomierzu...
I tylko, wsłuchany w tony — poblizkiej kurkapeli? —
kubek w esy-floresy srebrny do ust podnosisz,
a ja się pochylam nad czarną, nad głęboką cysterną...