Obok pałacu, o przyjacielu, przeszliśmy nieuważnie
białego, gdzie we wnękach stoją ślepe posągi,
zarzuciwszy fałdy na strome ramiona
togi, która opada, przesłaniając zlekka
domyślną harmonję boskich członków.
Niebacznie pominęliśmy nas samych, młodzieńcze,
żywopłotem lśniącym, jak z czarnego lakieru,
odmierzając kroki zwolna i z namysłem,
by nie spłoszyć spojrzeń, śledzących daleki trójkąt
ptaków, odlatujących na północ, ponad czubami
drzew, zielonych i ciemnych, i kołyszących się ledwo
widzialnie... By mocniej nie splątać myśli, bijących w nas, jak struga
z nadłamanej cembrowiny, pokrytej mchem rudawym
zbliżającej się, przejrzystej, jak czara powietrza, jesieni...
By omylić powrót poprzez łąki, obramione
berberysem, późno wydającym karminowe owoce,
koło ławki darniowej, i runią przystrzyżoną, bardzo
miękką w dotknięciu stopom przyciszonym, jakby
w locie wstrzymanym, a z ciężarem milczenia, nadto słodkim, w ustach:
aż ku jasnemu wylotowi drogi, pobok cmentarzyka
i płotu z rdzewiejącego drutu, który, nawołując radośnie,
nerwowy przesadzał wyżeł... aż do tego placyku
napowrót przed pałac, gdzie powitałyby nas,
niczyjem nie zadziwione przyjściem, bez uśmiechu,
o twarzach, powleczonych tynkiem, niebaczne posągi,
które ustawił przed wiekiem sądzący sprawy świata Aleksander Humboldt.