zieleniejące melodji. Straszliwe
węże w koronie złoto-szmaragdowej,
jak trupy, żółto fosforyzujące,
wpół-przechylone z mogiły, jak trąby
u warg Anioła, przeraźliwie-srebrne,
i pękające, jak puls, jak krew ciemna,
wzburzona trunkiem, co tętna rozsadza.
I obce, smutne, dziecinne zabawki,
a błaho-groźne, w których oczach płaskich
ciekawa pustka mieszka, jak w grobowcach.
O, sarkofagi miast! Dzwony, dudniące
oceanicznie! O, tarczo zegarów,
po których czas przesuwa sztywny palec!
A potem automaty dźwięczeć będą,
jak szelest strugi o dno, bardzo cicho,
o gładkie drobne kamyczki prąd piany,
jak wiekuista pokusa powierzchni:
ach, tak lustrzana! ach, i tak bezdenna!
I wszystkie ptaki przemówią głosami
drewnianych papug, zapylonych starców,
chrypiąc: mechanizm, który klucz zagubił
— z trzaskiem wirują sprężyny, chargocząc,
i kółka trzeszczą rdzawo, i łańcuchy
pękają, obłąkane, w wielkim werku
wszechświata, z dysonansem zawsze nowym,
jak trzaskające struny smukłej harfy,
co smaga w wichrze muzyki i kraje
pierś, jak z kryształu promień, i jak lancet,
że opadają ręce.