którą pochwycić trzeba w flet dziurawy
i na wesołe przemienić piosenki,
by nie zabiła. Słuchałeś, nie słysząc,
drzew, rozedrganych falą ciemnych cieni,
tuż ponad głową, niby krwią zieloną,
ni w drżącej siatce powietrza owadów:
ale oczami ogarniałeś gwiazdy,
na pustym dzwonie niebios ponad morzem
zwieszone, czarnem, pianą rozełkanem:
horyzont, cięciem błyskawic łamany
na tafle widne, jak kawały lodu:
tam zaczerpnąłeś powietrza, milczący!
Tedy wracałeś po stokach przyjaznych
zwolna, znużonym krokiem, ścieżką wązką,
która w noc wiodła, w otchłań zamyślenia;
ku szybom, co tak mrugały i gasły,
jak oczy dziecka przed snem, i nęciły
do wypoczynku bez myśli, ni trwogi,
wśród nich! Tam, w cieple swojskiem swem, mieszkali,
a tyś, samotny, w dół zstępował; oni:
profesorowie, rajfurki, studenci,
krzywoprzysiężcy, szulerzy, turyści
w kratkę, mówiący: „ach!”; i bawidamki,
giełdziarze, literaci, jezuici,
opoje i Werthery podstarzałe;
i Klary tłuste i ckliwe Małgosie;
filozofowie, kutwy, hipokryci
i neofici: ci najmilsi bliźni
pod księżycową gwiazdą, która wzeszła
skrzywiona, jakby ją bolały zęby:
tak beznadziejnie ludzcy! I ty jeden,
wiedzący o ich małości — i własnej,
Strona:Stefan Napierski - Poeta i świat.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.