Poranek mglisty gdy dzień dusi, jak świeczkę,
jak niedopałek, jak ogarek nocy bezsennej,
cień wygięty na ścianie
chropowatej, szarej i ślizkiej: — Tristanie!
z mgły żółtej skacze na placyku
w ostrym krzyku jaskółek, wokół
harmonji schrypłej, na szczudłach
Don Quichotta figura wychudła,
przechadza się, przyzywa wielkiemi gestami.
Niebo jak sadza czarna, wodę gwiazda plami:
piana, róża w ciemności, grymas warg, pogarda!
Szczur dwoma patyczkami gra marsza! Warta
widmowa na kryjącym się w chmurę balkonie:
księżyc! Tam statek zielonkawy w wichrach — jękach tonie,
obmyty z grzechów trup! Meduza wielooka,
kurek na wieży trajkoce, drwiąco i głęboko.
Zpoza szumiących firanek, biały
puch mew kwilących — samotny, samotny! —
huk rozbijający skały
morza.