Nie przeraź się, gdy pojmę teraz, ach,
oto się dźwiga we mnie: zrozumienie,
muszę je przyjąć, chociażbym miał umrzeć.
Pojąć, że jesteś tutaj. Już pojmuję.
Jak ślepiec po omacku rzecz pojmuje,
czuję twój los i nie znam dlań imienia.
Pozwól, iż razem będziemy się żalić,
że ktoś cię wyjął z lustra. Zdołasz płakać?
Nie umiesz. Napływ, moc łez przemieniłaś
w dojrzałe, trwałe zapatrzenie twoje,
i z trudem każdy twój sok przesączyłaś
w istnienie silne, co wznosi się, krąży,
i równowagę utrzyma, naoślep.
A wtedy traf cię, twój traf już ostatni,
wyrwał, zawrócił z twego najdalszego
postępu w świat ów, gdzie soki wciąż pragną.
Nie całkiem wydarł; naprzód kawalątko,
lecz wokół tego strzępa gdy z dnia na dzień
tak rzeczywistość obrastać poczęła,
że zaczął ciążyć, wówczas całą siebie
zużyć musiałaś: temu się poddałaś,
z mozołem wyłamałaś się w okruchach
z prawa, albowiem całej siebie było
ci trzeba. Wtedy siebie przekopałaś
i wygrzebałaś z ciepłej ciemnej gleby
twojego serca zaledwie zielone
nasienie, z niego zakiełkować miała
śmierć; własna śmierć twa, śmierć dla twego życia.
I jadłaś je, te ziarna twojej śmierci,
jak wszystkie inne, spożyłaś jej ziarna,
i miałaś w sobie posmak jej słodyczy,
tej nieczekanej, miałaś słodkie wargi,
ty: co już z wewnątrz, w zmysłach, byłaś słodka.