Spojrzał w Pustę z żalem za tem, co śnił błogo,
I w pobliżu burzę zobaczył złowrogą,
Co szła coraz bliżéj, gromami ciężarna,
Tak jak dola jego straszna, smutna, czarna.
Wszystko się dokoła w czarny kir przybrało,
Błyskawicą krwawą niebo się krajało,
Pasma chmur ulewą miotały jak w szale,
Na jeziorze grube tworzyły się fale.
Janczi się na kiju sparł, wsunął na czoło
Kapelusz z wielkiemi brzegami w około,
Szubę wziął na wywrót i swój wzrok ponury
Wlepił w czarną burzę, w wielki step i w chmury.
Jak szybko ulewa na step zawitała,
Tak też piorunowo dalej poleciała,
Wszystkie chmury zmiotła siła wiatru skora,
I na wschodzie błysła tęcza różnowzora.
Janczi ze swéj szuby strząsnął wód potoki
I puścił się daléj, daléj w świat szeroki.
Słońce już spać poszło i spało już pewno,
On ciągle szedł dalej przez Pustę bezdrzewną.
Wreszcie go zawiodła droga w leśne strony,
I wszedł w las ogromy, gęsty i zielony.
Kruk, co świeżą właśnie padliną się raczył,
Witał go krakaniem, kiedy go zobaczył.