Gdy ich dopędzili, rozpoczęli żniwo,
Głowy, ręce, nogi sypały się żywo;
Jeden tylko jeszcze umykał nietknięty,
Temu właśnie Janczi nachodził na pięty.
Był on synem baszy, chciał się wymknąć cały,
Miał z sobą na siodle jakiś ciężar biały,
Była to królewna Francji nieszczęśliwa,
Omdlała z przestrachu i prawie nieżywa.
Janczi za nim pędzi w nieścigłym galopie,
Wołając: „Stój! niechaj miecz w tobie utopię,
Stój! czekaj! niech w brzuchu dziurę ci wyżłobię,
By przez nią do piekła duch twój poszedł sobie.“
Pewnoby poganin nie przerwał swej drogi,
Gdyby mu koń jego nie padł wiatronogi,
Lecz gdy upadł rumak i powstać nie zdołał,
Tak do Janczi turczyn ze łzami zawołał:
„Łaski! o rycerzu, chociaż ciosy twoje
Nic nie oszczędzają, oszczędź młodość moję.
Jestem młody, umrzećby mi się nie chciało,
Wszystko co mam zabierz, tylko puść mnie cało.“
„Nic ci brać nie myślę, co mi po twem złocie?
Prosisz się o życie, a więc żyj w sromocie.
Wynoś się ztąd prędko i nieś do swych braci
Wieść, jak się to u nas za rozboje płaci.“