Skradł się aż do gniazda jako mógł najciszéj,
Gdy był blisko, widząc że go gryf nie słyszy,
Skoczył nań piorunem, wbił ostrogi w boki,
I puścił się na nim pod same obłoki.
Machał gryf skrzydłami, chcąc go z siebie zsadzić,
Lecz nie łatwo było z madjarem poradzić!
Wojak Janosz bowiem nie był bity w ciemię,
Chwycił go za szyję by nie spaść na ziemię.
Tak obleciał chyba wszystkie świata końce,
Aż jednego rana kiedy weszło słońce,
Promień jego światła spłynął dobroczynny,
Na wieżycę wioski Janosza rodzinnéj.
Jaką rozkosz uczuł Janosz, święty Boże!
W oczach łez radosnych powstrzymać nie może
Gryf znużony drogą jednym tchem zrobioną,
Bujał nie wysoko nad łąką zieloną.
Wreszcie na pagórku odpoczął na chwilę,
Bo już lecieć dalej nie czuł się na sile;
Wtedy Janosz skoczył z niego, i po drodze
Do rodzinnéj wioski, myślom puścił wodze.
„Przynoszę nie złoto, nie skarby niezmierne,
Lecz ciekawe rzeczy i me serce wierne;
W oczach twych Iluszko droższém to nad złoto,
Pewno ty tu biedna czekasz mnie z tęsknotą.”