„Widzę, że nie umiesz śmierci mi sprowadzić,
Muszę sobie zatem inaczéj poradzić;
Do was się obrócę przygody, wy prędzéj,
Położycie koniec życia mego nędzy.”
Tak przemawiał Janosz i smutek go rzucił,
A choć potem kiedy dręczyć go powrócił,
To zastawał serce zamknięte i głuche,
I mógł tylko łzami zwilżyć oczy suche.
Wkrótce i łez w oczach przebrały się zdroje...
Dzielny wojak Janosz wiódł tak życie swoje,
Aż je zawlókł wreszcie między ciemne bory,
I tam dnia jednego wóz napotkał spory.
Był to wóz garncarza, dość ciężki w istocie,
Bo ładowny gliną. Stał nad osie w błocie.
Biedny garncarz walił wciąż koniska biczem,
Ale ich wysiłki wszystkie były niczem.
Janosz rzekł: „Daj Boże dzień dobry, człowiecze,”
A garncarz mu w oczy spogląda i rzecze,
Bojąc się go trochę i złoszcząc się wściekle:
„Nie mnie dziś dzień dobry, ale djabłu w piekle.”
Janosz na to: „Niezbyt jesteście w humorze.”
„Któż przy takiém błocie weselszym być może?“
Płakał garncarz. „Tłukę szkapy ile włazi,
I od rana wybrnąć nie mogę z téj mazi.”