Jakąż to dopiero wrona być musiała!
Janosz ujrzał jedną, na drzewie siedziała,
Choć był jeszcze od niej o pół mili z górą,
Wydawała mu się niby czarną chmurą.
Tak szedł daléj Janosz, dziwiąc się bez miary,
Nagle ujrzał w dali jakiś ogrom szary;
To co mu aż oczy rozmiarem zaćmiło,
Czarnym zamkiem króla tego państwa było.
Nie przesadzam... brama do gmachu olbrzyma
Była jak... ot bieda!... porównania niéma,
Dość że była wielką, boć olbrzym potrafi
Większą rzecz zbudować, niż my na parafji.
Janosz stał w podziwie przed tą massą czarną.
„Ha! widzę łupinę, trza zobaczyć ziarno!”
I nie myśląc jakie przyjęcie go spotka,
Odwarł straszne wrota i weszedł do środka.
Pierwsza rzecz mu wpadła w oko niewesoła.
Król jadł właśnie objad w pośród synów koła,
Lecz co jedli?... Zakład, że w tysiącu razów
Zgadnąć nikt nie zdoła... ot, odłamy głazów.
Wojak Janosz podszedł aż do stołu śmiele,
Choć do tego jadła gustu miał niewiele,
Ale ów monarcha olbrzymów łaskawy
Zaprosił go do téj wykwintnéj potrawy: