Rzucił się z zapałem na tych dzikich stróży,
Błyskał miecz jak piorun na niebie wśród burzy.
Niepodobna skreślić walki téj zajadłéj,
Ale dosyć na tém, że wszystkie lwy padły.
Na dzień jeden znowu dosyć miał tej bitki
Wojak nasz, gdyż odzież przepocił do nitki;
Spoczął więc dzień cały, a gdy pot osuszył,
Rankiem znów do trzeciéj bramy śmiało ruszył.
Panie Boże wielki! tu-ż to mu los groził!
Był tam smok; sam widok jego już krew mroził,
Ogrom jego ciała był prawie bez miary,
Paszcza zmieścić mogła wołów cztéry pary.
Wojak Janosz prawda ducha miał nie mało,
Lecz mu na chytrości, przebiegu zbywało;
Widział, że tu na nic jego miecz stalowy,
Podstęp nie przychodził mu jakoś do głowy.
Stojąc tak przed smokiem o spojrzeniu dzikiem,
Dumał, jak się z takim ułatwić strażnikiem.
Dojrzał chwili, kiedy smok przymróżył oka,
I niewiele myśląc, skoczył w paszczę smoka.
Błądził po wnętrznościach, aż serce wytropił,
A kiedy je spostrzegł, miecz swój w niem utopił.
Wijąc się okropnie, z rykiem, z straszném wyciem,
Smok kłąb pary zionął i rozstał się z życiem.