ner, iż był zgubiony; nadaremnie usiłował wznieść się nad utrzymującą go belkę, lub zębami rozerwać dłabiący go postronek, przytłumionym nakoniec zawołał głosem: na pomoc Kapitanie! ratuy mnie Birchu! poczciwy Kramarzu! precz z Kongresem i z Ameryką? niech żyie Król Jerzy! oh! Boże móy! zlituy się nademną! zlituy!
Wymawiaiąc te słowa, zmordowane mu ręce opadły, i śmiertelne konwulsje rzucać go zaczęły, gdy tymczasem pastuchy zwolna, w swoię odieżdzali drogę, tak spokoyniej wesoło, iakby pastwić się nad równym bliźnim swoim igraszką dla nich bydź miało.
Birch nie mógł znieść do końca tak okropnego widoku, i skoro uyrzał wsiadaiących pastuchów na konie, iako téż gdy usłyszał, ostatnie bolu i rozpaczy wołania Skinnera, uciekł czém predzéy zatykaiąc sobie uszy, a pamiątka tego strasznego zdarzenia, długo w umyśle przytomną mu była.
Strona:Szpieg - romans amerykański Koopera t. 4.djvu/135
Ta strona została przepisana.
135
ROZDZIAŁ III.