Strona:Szpieg - romans amerykański Koopera t. 4.djvu/192

Ta strona została przepisana.
192
SZPIEG

i w tym momencie podał mu rękę, pomagaiąc do podniesienia się z ziemi.
— Zwolna kuzynie! zwolna! rzekł Syngleton: rana moia nie iest wprawdzie niebezpieczną, lecz ruszyć się z mieysca nie mogę. Byłbym iuż zginął od tego łotra, którego przy mych nogach zabitego widzisz, a który znalazłszy mnie rannego, chciał przeszyć bagnetem, gdyby Bogu niech będą dzięki, nieznaiomy iakiś mściciel, stanął w méy obronie, i trupem go na mieyscu położył. Lecz nieszczęściem, sam od umieraiącego odebrał postrzał z pistoleta, i upadł o kilka kroków odemnie. Mówiłem, wołałem na niego, chciałem się przywlec ku niemu, on słabym odpowiedział mi głosem, słyszeć go nie mogłem, i przeszło od pułgodziny, nadaremnie mole dzięki, próżne proźby, iuż więcéy słowa nie mówi. Idź zobacz go, a ieśli żyie, chciéy go ratować, iak on ratował me życie.