Strona:Szpieg - romans amerykański Koopera t. 4.djvu/58

Ta strona została przepisana.
58
SZPIEG

— Dogonią nas bez wątpienia, rzekł Henryk, lepiéy podobno spokoynie było siedzieć w krzakach, i potem uyść nocą, niż pełzać po téy ogołoconéy z żywiołów skale.
— Nie lękay się niczego Kapitanie Warthon: teraz uratowani iesteśmy. Słońce zachodzić iuż zaczyna, i ze dwie godziny pewno upłynie, nim xiężyc zeydzio: myśliszże, iż wśród tak ciemnéy nocy ścigać nas będą wpośród tych skał i przepaści?
— Słyszysz! dragony iuż tu gdzieś blisko krzyczą.
— Niech sobie krzyczą. Postępuy ku wierzchołkowi skały. Widzisz ich na dole? Ah! spostrzegli nas. Już ieden z nich, pokazuie nas palcem. Cóż nam zrobią? musieliby mieć z sobą armaty, żeby nas zatrzymać mogli.
— Dogonią nas pewnie.
— Nic nam nie poradzą. Jakże chcesz, żeby ze ciężkiemi botami, i ostrogami