Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/103

Ta strona została skorygowana.

— Ale to już czas w drogę, zabierajmy się! Wszelako najprzód, chłopcy, nie należy żadnego po sobie śladu zostawić. Kto wie, może tam już w mieście jest rejwach o zabitego Szweda, może kto widział Maćka... jednem słowem, nie trzeba, żeby się nawet domyślano o istnieniu tych lochów, mociumpanie.
— Jużcić jegomość mądrze to wykalkulował — zauważył Kacperek.
— Trzeba tedy — prawił dalej pan Rafałowicz — wszystek ten gruz i tynk starannie uprzątnąć i wrzucić do lochu.
To rzekłszy, sam się zabrał do roboty, chociaż był stary i otyły, i raźno zbierając gruz i tynk, wrzucał go do lochu, gdzie z głuchem dudnieniem spadał gdzieś głęboko. Chłopcy przykładem tym zachęceni, w jednej chwili uprzątnęli wszelkie ślady, w czem i Maciek brał udział, wprawdzie więcej się kręcił jak robił, ale zawsze kilka garsteczek wapna cisnął do podziemia, a gdy już wszystko wyprzątnięto, swoim zwyczajem wyprostował się i jęknął:
— O, laboga, laboga, a tom się zmachał!
— Teraz, chłopcy — mówił pan Rafałowicz — trzeba obraz zawiesić na tem samem, co dawniej, miejscu. Zakryje on dziurę w murze i gdyby tu kto, czego Boże broń wszedł, niczego się nie domyśli. Uchyliwszy obrazu, przesuniemy się po