Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/109

Ta strona została przepisana.

kanik w ręku i nim się podpierał, Kazik użył do tego drąga żelaznego, a Kacper pomagał sobie szpadą szwedzką, którą zabrał Maćkowi, wytłomaczywszy mu, że broń ta może go zdradzić przed Szwedami. Jeden tylko Maciek z tobołkiem na plecach, okryty swą wielką i ciężką opończą bajową, nic nie miał w ręku, czemby mógł się podpierać. To też kilkakrotnie robiąc wielkie kroki swemi długiemi i cienkiemi nogami, ile że pragnął być zawsze jak najbliżej pana Rafałowicza, do którego jednego czuł zaufanie, poślizgnął się już fatalnie, ale zawsze zdołał się uchwycić bocznego muru i utrzymać na nogach, sycząc głosem stłumionym, bo się bał, jak mówił, przedrzeźniania.
— O, laboga, laboga!
Ale nakoniec, tuż nad kałużą ciemną i błotnistą, chcąc ją jednym krokiem przesadzić, tak jakoś nieszczęśliwie stąpnął, że się poślizgnął i jak długi runął w sam środek kałuży, wrzeszcząc w niebogłosy:
— Reta, ludzie... reta!
Pan Rafałowicz natychmiast się zatrzymał i odwrócił, ale Kazik i Kacper, widząc grzebiącego się w błocie Maćka, nie mogli wytrzymać i parsknęli obaj śmiechem.
— O, laboga, laboga! — jęczał Maciek, ruszając się ciężko w błocie, a w odzew na to rozlegał