Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/11

Ta strona została skorygowana.

Szarawary niegdyś karmazynowe, dziś spłowiałe mocno, miał wpuszczone w buty wysokie o żółtych cholewach, a zato czarnych przyszwach. Pod pachą dźwigał fascykuł papierzysków i wielkiemi czarnemi oczami poglądał niedbale i obojętnie dokoła.
Ale nagle oczy to ożywiły się, bo spostrzegł idącego między kramami pod ratuszem chłopca, może szesnaście lat liczącego. Ton, z głową na dół pochyloną i rękami na tyle założonemi, szedł wolno, leniwie, powłócząc nogami, zapatrzony w ziemię, jak gdyby tam czego szukał. Ubrany był niedbale i ubogo; na głowie kapelusz słomiany miał opadłe skrzydła, a liczne w nim dziury nie osłaniały dobrze głowy od palącego słońca czerwcowego. Kusy kubraczek niewiadomej barwy, przepasany był włóczkowym pasem czerwonym, a ciżmy nizkie wyszarzane były i dziurawe. Jednem słowem wyglądał ubogo i miał minę desperata.
Stojący na schodach młodzieniec z fascykułem papierzysków pod pachą, zoczywszy owego desperata, zeszedł szybko na dół i zbliżywszy się do chłopca, uderzył go w ramię i zawołał:
— Kazik, jak się masz?
Kazik żywo podniósł głowę i rzekł głosem smutnym i płaczliwym:
— A! to ty… jak się masz?
Mam się dobrze, ale ty, widzę, jakoś kiepsko i kwaśno wyglądasz!