Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/118

Ta strona została przepisana.

tować. Zapomnieli o szczurach, które widząc nagły spokój napastników, ponowiły swe napady z większą niż przedtem zajadłością, wskakiwały na nich, czepiały się nóg, gryzły. Nawet Maciek skamieniał, choć szczury znowu gromadnie obsiadły mu jego tobół. Jeden tylko pan Rafałowicz nie stracił przytomności. Zbliżył się do Maćka i szepnął rozkazująco:
— Bierz twoje zawiniątko. Uciekajmy w ten korytarz! Zgasić pochodnie!
Sam, dając przykład, dmuchnął na świeczkę w latarni i skoczył żwawo, jakby mu ubyło ze dwadzieścia lat, w wązki korytarz, czerniejący po lewej ręce i tworzący kąt prosty z tym, przez który przybyli. Chłopcy usłuchali natychmiast rozkazu. Pochodnie zanurzone w błotnistą ziemię piwnicy zasyczały, prysły iskrami i zgasły, ale żywiczny dym z nich leniwie się rozwlókł po piwnicy i napełnił ją swą wonią. Maciek porwał swój tobołek, z którego kilkanaście szczurów z głośnym piskiem spadło, i wyciągając długie nogi, w paru krokach znalazł się w korytarzu. Wszystko to stało się w jednej chwili, ale czas już był wielki, bo drzwi żelazne w sklepieniu ustąpiły, otworzono je z przeraźliwym zgrzytem i blade światło dnia wpadło do piwnicy.
Pan Rafałowicz z trzema swymi kompanami nie mógł zbyt daleko, zwłaszcza wśród ponurych