Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/119

Ta strona została przepisana.

i nieprzejrzanych ciemności, jakie ich ogarnęły po zgaszeniu pochodni, odskoczyć. Gdy się więc owe drzwi u góry otworzyły, wszyscy zatrzymali się, przytulili do zimnego i wilgotnego muru korytarza i tak stali, wstrzymując dech w sobie, zapominając i nie zważając na to, że szczury za nimi pociągnęły i teraz w ciemności, nie płoszone światłem, zabrały się naprawdę do gryzienia butów, tobołków i nóg wszystkich czterech.
Tymczasem w otwartych drzwiach sklepienia ukazały się trzy czy cztery głowy szwedzkie, szwargoczące coś między sobą i ciekawie rozglądające się po piwnicy. Ale zapewne nie wiele mogli zobaczyć z powodu panujących w lochu ciemności, bo jeden z nich wstał i niebawem wrócił z dużą latarnią, którą umocowali na długim sznurze i zaczęli powoli spuszczać do piwnicy.
Wszystko to pan Rafałowicz i jego trzej towarzysze, przytuleni do muru korytarza, ogryzani coraz żarłoczniej przez szczury, widzieli jak na dłoni. Latarnia wolno, chwiejąc się, spuszczała się, a blask od niej padając na mury, oświecał mnóstwo czepiających się szczurów i z piskiem uciekających przed blaskiem. Szwedzi u góry ciągle patrzeli i coś między sobą szwargotali.
Latarnia coraz bardziej się obniżała, rozświecając coraz lepiej piwnicę i nagle blask jej padł