Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/122

Ta strona została skorygowana.

ścibiały do piwnicy, jak ze wszystkich stron oświecały latarką opończę i wolały ciągle: „Ohe! ohe!“ niby budząc owego leżącego na ziemi człowieka, którego oczywiście i do skończenia świata nie byliby się dobudzili. Gdy wreszcie ich krzyki na nic się nie przydały, bo przydać się nie mogły, gdyż opończa Maćkowa w żaden sposób figury żywego człowieka przybrać nie mogła, podnieśli latarnię do góry, sami popowstawali i głośno nad czemś naradzać się poczęli, nie spuszczając owych drzwi żelaznych u góry. Szwargotali tam i szwargotali, a ich głosy wpadając do lochu, huczały i dudniły jakiemś grobowem echem.
Położenie czterech podróżników podziemnych było nie do pozazdroszczenia i z każdą nieomal chwilą coraz gorszem i rozpaczliwszem się stawało. Pominąwszy już to, że z chwilą podniesienia przez Szwedów latarki, otoczeni byli nieprzejrzanemi ciemnościami, czarnemi jak najczarniejszy inkaust; pominąwszy, że wskutek tego, nieznając zgoła lochów, nie mogli puszczać się w dalszą po nich peregrynacyą, to jeszcze musieli stać nieruchomi i cisi, by się nie zdradzić przed Szwedami i przez to byli istotnemi ofiarami szczurów, które, jeżeli to położenie dłużej potrwa, mogą ich żywcem zjeść, jak niegdyś króla Popiela.