Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/13

Ta strona została przepisana.

— A cóż, Kacperku, bieda aż piszczy. Pani matka wyiskrzyła się do ostatniego grosza na tę kontrybucyę szwedzką i powiadam tobie, że do gęby niema co włożyć. I na dobitkę ten lejtnant pan Landskrona, bodaj go kat spalił… wiesz, co stoi u nas kwaterą, ciągle czegoś nowego wymaga. Zachciało mu się dzisiaj limonów, a u nas chleba niema. Skąd ja mu wezmę limonów? Idę do pana Fukiera, może się zlituje i da na kredyt. Ach, żebyś ty Kacperku wiedział, czego ja tym Szwedom życzę!…
— No, no! — uśmiechnął się Kacperek — z pewnością nie lepiej odemnie. Ale powiem ci pod wielkim sekretem, że nie długo już ich panowania.
Wymówił to znów szeptem, oglądając się na grupę żołdaków szwedzkich, którzy pijani, wziąwszy się pod ręce, szli przez rynek, śpiewając ochrypłemi głosami jakąś pieśń zamorską, krzycząc i nogami wywracając kramiki przekupek, koło których przechodzili. Przekupki oczywiście podniosły wielki wrzask, a Szwedzi, wziąwszy się pod boki, z wyzywającemi minami, śmieli się do rozpuku.
— Widzisz, co się dzieje! — rzekł Kazik, w którego oczach zabłysnął ponury ogień, wargi mu pobladły, a pięść ścisnął w kułak.
— Ba! — odpowiedział z chłodnym uśmiechem Kacperek — ja codzień na to patrzę i przyzwyczaiłem się do tego. Stary rajca, pan Rafałowicz,