Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/134

Ta strona została przepisana.

stała przed Szwedami i, że zatem król Jan Kazimierz i jego rycerze żadnego z nich użytku mieć nie będą i cała, tak niebezpieczna wyprawa czterech kompanów, z takim trudom podjęta, na nic się nie zdała.
— Ot widzisz, mociumpanie — rzekł w gniewie do Maćka — do czego twoje głupie krzyki doprowadziły. Bodaj cię kat spalił, gamoniu jakiś. Cóż teraz czynić? Uciekać musimy i uciekniemy, bo po cóż kłaść zdrową głowę pod Ewangelią, kiedy cała nasza peregrynacya nic naszym, ale Szwedom wyjdzie na pożytek. Ot, taki to skutek brać ze sobą głupców i nicponiów. Ruszajmy naprzód i nie żałujmy nóg, bo Szwedy coraz są bliżej.
— O, rety, rety — jęknął Maciek — jaki też to jegomość sprzeczny! Skoro jegomość tak na mnie wydziwia i skoro Maciek wszystkiemu winien, Maciek jest gamoń, nicpoń i niecnota, to...
— To cóż?
— Zara, niech sobie odpocznę, bom się zmachał. Wszyćko muszę powiedzieć, co mi też na szyrcu leży. Skoro tedy król Jan Kazimierz nie będzie mógł wygnać zamorszczyków bez moje krzyki, to ja...
Znów przerwał, westchnął żałośliwie, pociągnął nosem głośno i zawołał tonem płaczliwym:
— To ja, Maciek Dratewka, czeladnik szewcki jak się patrzy, pójdę do tych tam Szwedów