Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/135

Ta strona została przepisana.

z tym mieczem, co mi go Kacper zabrał i bitwę z nimi stoczę i albo ich wykłuję nikiej wieprzków, albo oni mnie zasieką. Takem sobie postanowił, co będzie to będzie... raz kozie śmierć i tyle!
— Hm! — rzekł na to pan Rafałowicz — możeby to i było dobre, tylko nie potrzeba zgoła brać tego tam rożenka, ale raczej iść bez wszelakiej broni i oddać się Szwedom mówiąc, żeś zabłądził. Szwedzi by dalej nie szukali i tajemnica podziemi zachowaną by została. Ale ja w tej chwili jeszcze potrzeby tak rozpaczliwego kroku nie widzę. Nie sądzę, mocium panie, by Szwedzi nas długo ścigali, a gdyby tak było, wtedy spełnisz swoje postanowienie, Maćku. Bardzo to pięknie, że się ofiarujesz za nas wszystkich, i słusznie, boś ty głównie zawinił. Ale obaczymy później, czy twoja ofiara jest potrzebną. A teraz w drogę i nogi dobrze wyciągać.
Ruszono w posępnem milczeniu, co świadczyło, że wszyscy byli mocno zaniepokojeni tajemniczem światłem po za nimi. Co chwila oglądali się, zwłaszcza Kazik i Kacper, bo Maciek szedł, szlochał cicho, tak go widać zabolały wyrzuty pana Rafałowicza i od czasu do czasu mruczał:
— O, laboga, laboga, jaki ja nieszczęśliwy!
A tymczasem światło ciągle za nimi postępowało i nieustannie widać było jego mdłe odbicie, niby plamę blado krwawą na sklepieniu. Pan