Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/136

Ta strona została przepisana.

Rafałowicz nie oglądał się wcale, lecz co jakiś czas pytał:
— A co? widać ich jeszcze?
— Widać.
— Więc idą za nami?
— Idą.
— A czy się zbliżają?
Na to nie umiano odpowiedzieć, bo w korytarzu powietrze było gęste, przesycone wilgocią, i ze ścian unosiły się i rozwłóczyły leniwie białe niezdrowe opary, które zaciemniały dalsze widoki i w których owe tajemnicze światło, ścigające czterech wędrowców, wyglądało jak szereg punkcików świetlnych, otoczonych mglistą, niekiedy w tęczowe barwy wpadającą obwódką. Na odpowiedź, że niewiadomo, czy się Szwedzi zbliżają, bo trudno to rozpoznać, pan Rafałowicz zatrzymywał się i sam patrzał, ale zwykle mruknąwszy pod nosem: „kat ich tam wie“ szedł dalej. Dotąd podróż była dość łatwa, bo szli po płytach kamiennych, któremi grunt był wyłożony, które choć mocno oślizgłe, ułatwiały szybkie posuwanie się naprzód, ale teraz nagle wkroczono na ziemię grzązką i błotnistą, pełną kałuż wody, przez które trzeba było bardzo ostrożnie postępować w obawie wpadnięcia w jaką przepaścistą dziurę. A było to tym możliwsze, że korytarz w tem miejscu był bardzo zrujnowany i tak nizki,