Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/137

Ta strona została skorygowana.

że Maciek, który był chłopak wysoki, musiał iść dobrze schylony, a pan Rafałowicz i inni głowami nieomal dotykali się sklepienia. W sklepieniu tem pełno było dziur, wypadłych cegieł, które zmurszałe leżały na ziemi i uderzone nogą, w pył błotnisty się rozsypywały. W ścianach bocznych także było mnóstwo dziur czarnych, cegieł rozsypujących się za najlżejszem dotknięciem, słowem zupełna ruina. Pan Rafałowicz zobaczywszy to, niespokojnie poglądał na te mury, kiwał głową, mruczał coś pod nosem, ale milczał i szedł dalej, nie pytając się wcale, czy tajemniczo światło za nimi się posuwa, gdyż był pewny, że tak jest, w czem się zresztą wcale nie mylił.
Szli tą drogą dość powoli i Kacperek, który stąpał na samym końcu, zauważył, że blask świateł ich ścigających wzrósł znacznie, co dowodziło, że Szwedzi zbliżyli się znacznie. Łatwo to wreszcie było wytłomaczyć. Ścigający wkroczyli na drogę płytami kamiennemi wyłożoną i oczywiście mogli się prędzej posuwać, niż czterej wędrowcy grzęznący w błotnistym gruncie i w dodatku i obawą, że w każdej chwili może im spaść na głowę, albo cegła, albo zgoła samo sklepienie. Z drugiej strony kalkulował sobie Kacperek, że uparty ten pościg tem się tylko wytłomaczyć da, że Szwedzi musieli ich postrzedz i dla tego nie