Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/145

Ta strona została przepisana.

cić nie będziemy mogli, ani też cofnąć się. Musimy iść naprzód i im prędzej stąd pójdziemy, tym będzie lepiej, bo tu niebezpiecznie czekać. Nuż się reszta zawali. Chodźmy, chłopcy!
Przeżegnał się i ruszył przodem, ale szedł wolno, stękając i utykając, przyczem bacznie oglądał sklepienie i ściany. Przekonał się jednak wkrótce, że te były mocne i niebezpieczeństwo żadne od nich nie groziło. Natychmiast zauważył, że powietrze, wskutek zapewne zatkania się korytarza, a stąd braku przewiewu, stawało się coraz gorsze i jego starym piersiom brakowało oddechu. Zauważyli to także jego młodzi kompanioni, gdyż pochodnie coraz słabiej gorzały, a dym od nich, nie mając ujścia, jeszcze bardziej psuł i tak już zepsute powietrze.
— Byleśmy się tu gdzie nie podusili — mruczał Kacper, który od czasu ostatniej katastrofy, był jakiś zgnębiony i całkiem stracił animusz.
Zato Maciek był w jak najlepszym sosie. Szedł raźno i dobywszy z tobołka niedojedzony przez szczury kawał czarnego chleba, gryzł go z wielkim smakiem i gadał:
— O, laboga, laboga, wielka mi rzecz. Raz kozie śmierć i tyle!
Śmiał się głośno i ni stąd ni zowąd począł śpiewać urywek z kolendy: