Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/150

Ta strona została przepisana.

— Otóż i krzyżyk mistrza Ascolego! — zawołał pan Rafałowicz — ale czemuż tego wyraźniej nie napisał, nie bylibyśmy wpadli w taką pułapkę. Teraz ani naprzód, ani z powrotem iść nie możemy, ani też wydobyć się z tego podziemia.
Usiadł na mokrej ziemi, bo nogi pod nim dygotały i siedział, chwytając piersiami zepsute powietrze lochów, i szepnął na pół do siebie:
— Co prawda, skądże Ascoli mógł wiedzieć, że się sklepienie tam zawali i zamknie nas tutaj jak w pułapce.
— Cóż teraz uczynimy? — spytał Kacper.
— W Bogu jedyna nadzieja, mruknął pan Rafałowicz z głuchą rozpaczą.
— O, laboga, laboga, co to będzie! — jęczał Maciek.
Alo Kazik, który był ślusarzem i nawet już na czeladnika mógł się wyzwolić, jeno w tych ciężkich czasach pieniędzy mu na to brakowało, podszedł do owych drzwi żelaznych i przyświecając sobie pochodnią, opatrywał jo starannie, zwłaszcza zamek. Drzwi te na pozór wyglądały bardzo mocno, kute były z żelaza, nabijane bretnalami i osadzone w odrzwiach kamiennych. Ale były ono też bardzo stare, a w tej wilgoci, jaka tu w podziemiu panowała, rdzą zjedzone. Kazik oglądał, oglądał w milczeniu i nagle, podniósłszy z mocą drąg żelazny, uderzył nim z całej siły